poniedziałek, 16 maja 2016

Burpee Bitch

Który dziś? Tak, niedługo minie rok odkąd nie byłam na mojej siłce. A tęsknię. Jak cholera. Dziś poleciała mi łezka. Nie chciałam tego bloga traktować jak pamiętnika czy coś, ale co tam. 




Moja siłka na Bielanach zdefiniowała mnie w dużym stopniu. Wiele się zmieniło. W moim życiu. We mnie. Brakuje mi jak cholera moich kettli. Tych głupich czajników, które dawały mi tyle bólu i radości za razem. Zrobiłabym martwy ciąg w moim złotym miejscu. Zobaczyłabym w sumie w jakimś stopniu satysfakcjonujące mnie miny cipeuszy, którzy pykali sobie fotki przed lustrem po czym spoglądali jak z 5 dych na martwym zrobiła mi się stówka i ze zwieszonymi głowami wracali do szatni. Chciałabym znów modlić się, by zrobić choć jeszcze jednego butterfly'a i klnąć przy tym na pękające odciski. Chciałabym jeszcze raz zajebać w skrzynię przy box jumpach, upaść na podłogę, zasyczeć, zagryźć zęby, otrzeć krew z piszczela i na trzęsących się nogach dokończyć rundę. Ćwiczyć technikę cleanów i wkurwiać się na siebie, że nie potrafię opanować tego ruchu bioder. 






Pogadać o Sam i dopingu w Crossficie. Podziwiać upór jedynie jednostek. To nie zdarza się często nawet na siłowni. Lenistwo rządzi naszym świętem. Co potem? Potem obudzić się i pobić swój PR w jerku. Oczywiście najpierw upuszczając kilka sztang na ziemię i besztając siebie. Poleżeć spocona, wyjebana z mocy, najczęściej zastanawiając się czy zrobiłam wystarczająco, przecież mogłam jeszcze, mogłam więcej, oglądając nowe odciski na dłoniach zastanawiać się co zrobię jutro. Zawsze za mało. Zawsze niedosyt. Mogłam lepiej. Mogłam być lepsza. Wracać do domu z torbą na ramieniu, z trzęsącymi się mięśniami, z shakerem w ręku, kapturem na głowie, posiedzieć chwilę na murku przed blokiem.





Nie jest mi żal. Lubię swoje życie. Mam fantastycznego faceta, niedługo przyjdzie na świat najzajebistsze dziecko na tej planecie, nasze dziecko. 



Chyba nie będzie puenty. Filozoficznych morałów. Odsyłam do poprzedniego posta ;) Mam wspomnienia, mam zdjęcia, mam bica i dupę, choć już nie tak fajną - moje dziecko mnie zjada jak ja kiedyś zjadałam suple :)
I co? I jestem zajebiście szczęśliwa, że Życie przyprowadziło mnie właśnie do zapyziałej 
Starej Szynki, że mam mojego K, że mamy 6-cio centymetrowe cudo w brzuszku i że moja bielańska s-czwórka jest w moim serduszku. Kiedyś powiem córce, oczywiście innej opcji nie przyjmujemy, że mama była najtwardszą dupą na swojej siłce!




poniedziałek, 28 marca 2016

Post bez tytułu

Czasami tracimy wiarę, że to co robimy jest słuszne. Wydaje nam się, że cały świat jest przeciwko nam. Że jesteśmy w nim sami, ze wszystkimi problemami i troskami. Chcielibyśmy dużo. Więcej. Wydaje nam się, że kiedyś było nam lepiej. Bo mieliśmy więcej hajsu, więcej energii, więcej się działo, było kolorowo, czy coś... dopowiedzcie sobie. Wydaje nam się, że gdybyśmy wrócili, spróbowali żyć tak jak wtedy, byłoby nam równie dobrze.


Ale po pierwsze, czy bierzemy pod uwagę fakt, że coś nas doprowadziło do miejsca, w którym jesteśmy? Podjęliśmy jakieś decyzje za które jesteśmy odpowiedzialni. Dostaliśmy karty od Życia, zagraliśmy właśnie tak i właśnie tu jesteśmy. Nie możemy machnąć ręką, krzyknąć 'wróć' i cofnąć się. Życie nie daje taryfy ulgowej, a wszystko dzieje się w jakimś określonym celu.
Po drugie, czy mamy pewność, że 'tam' teraz byłoby nam lepiej? Zakładamy, że kiedyś było fajnie tak? Ok. Porównajmy to do letnich urlopów. Przez kilka lat jeździliśmy w to samo miejsce, niech to będzie polskie morze. Pewnego roku postanowiliśmy zmienić plany i pojechać hmm na Mazury. No niby fajnie, odpoczęliśmy, maksymalny relaks, nie ma takich tłumów, spokój, cichutko, amu w sumie nawet lepsze niż bałtyckie mrożone rybki, woda czyściutka, opalamy się leżąc wygodnie nad jeziorkiem, a nie szukając miejsca na nadbałtyckiej plaży. Wszystko ładnie pięknie, możemy śmiało przyznać, że maks najlepiej. Ale... Coś nas jednak ciągnie nad to morze. No bo wtedy i wtedy było tak fajnie. Ok, jedziemy! I co? Nie ma już tego lasku do którego tak lubiliśmy chodzić i ukrywać się w cieniu. Za to na jego miejscu powstało kolejne pole campingowe. Świetnie, więcej turystów! Ok, to nic. W sumie las nie jest taki ważny. Ale pani od tych najlepszych gofrów w galaktyce też już nie ma. Jaka szkoda. Pewnie ma ważniejsze sprawy na głowie. Ale jest nasza plaża! Tego przecież nikt nam nie zabierze. 'Jak byłem młodszy to zawsze rozbijaliśmy się pod takim jednym klifem. To miejsce kocham najbardziej'. Klif jest. Ale pod klifem nie można rozłożyć kocyka. Stoi tam teraz dość duża knajpka. Jesteśmy rozczarowani? Jak cholera. Mamy wrażenie, że już nawet piasek nie jest ten sam. 


I po trzecie. Kurde, przecież jesteśmy twardzi. Nie ma takiej przeszkody, której nie moglibyśmy pokonać. Uciekanie nie jest dla Super-Bohaterów :P

Na pewno zrozumieliście o co mi chodzi. Miejsca się zmieniają, ludzie się zmieniają, ich życia się zmieniają. Czas płynie, Życie rzuca karty każdemu i ten każdy podejmuje decyzje, które prowadzą go w różne miejsca. Zmieniają się priorytety, zmieniają się nastawienia, czasy się zmieniają, zostają sentymenty. Ale czy sentymenty sprawią, że nie będziemy chodzili głodni? Czy do sentymentów się przytulimy? Sentymenty są fajne, ale tylko wtedy kiedy podawane są w odpowiednich dawkach. Jak wszystko.

Sama jestem sentymentalna. Lubię wracać w myślach do pewnych miejsc. Lubię wracać w realu do pewnych miejsc. Za kilka tygodni lecę do Polski. Cieszę się, bo pójdę na Plac Grzybowski w Warszawie, usiądę na ulubionym murku pod Pałacem Kultury, poobserwuję ludzi, którzy ciągle gdzieś się śpieszą zapominając, że życie im ucieka. Pojadę na moją wioskę, pójdę na spacer z siostrami i posiedzimy na torach, wieczorem obejrzymy
Harrego Pottera po raz milionowy. Będzie miło, pozytywnie i w ogóle, ale wrócę na Egerton, bo mam dla kogo i mam po co :)


Chyba nadszedł czas, by docenić to co mamy, cieszyć się z małych drobiazgów, każdego dnia rzucać wyzwania Życiu i żyć z nadzieją w serduszku!
A i jeszcze jedno. Słuchałam dziś rano radia. Nie wsłuchiwałam się jakoś specjalnie, byłam zajęta, ale wpadł mi w ucho jeden wers:
Przeszłość jest tatuażem – nikt jej nie zmaże. Ważne że potrafimy żyć tu razem.


PS. Dedykuję tego posta Mojemu Wielkiemu K. 
Stałeś się dla mnie ogromną inspiracją. Podziękuję Ci jak wstaniesz :)

wtorek, 18 sierpnia 2015

Zwykła niezwykła

Zaczęłam ostatnio pisać posta. Bardzo osobistego i smutnego. Pokazującego moje słabości. Lecz nie dodam go. Zachowam go dla siebie, by móc wrócić do niego za jakiś czas. Ten będzie równie osobisty, jednak w nieco innym tonie. Opowiem Wam moją historię. Nie dla współczucia, bo tego bardzo nie lubię. Nie z żalu. A dla ukazania niezwykłości w zwykłości. Lubię moją historię, ponieważ sprawiła, że jestem sobą, że odkrywam to czego chcę. 


Pochodzę ze skromnego domu na południu Polski. Nasze życie nie było kolorowe. Czwórka młodszego rodzeństwa, jedynie tata pracował. I to z przerwami. Od początku byłam odpowiedzialna. Czułam się odpowiedzialna. Za siebie, za młodsze rodzeństwo, za rodzinę. Była i nadal jest w naszym domu niezwykła wspólnota. Mimo problemów, kłótni, różnic charakterów, nie najlepszych warunków chce się tam wracać. Wyobraźcie sobie: 16latka, 14latka, dwie 8latki i 2latek. Było wesoło. I ciężko. Kupa roboty, szkoła, brak kasy, zmęczenie rodziców, bo chcieli nam zapewnić wszystko co najważniejsze. 
Wyprowadziłam się z domu tego samego dnia, którego odebrałam świadectwo maturalne, 30 czerwca 2009. Sama zaczęłam dorosłe życie. W ogromnym mieście, daleko od mamy, od rodziny. To było jak błądzenie we mgle. Z mapą poruszałam się po Warszawie. Mieszkanie u niemal głuchej ciotki, która miała problemy z własnymi myślami. Zimno, karaluchy w mieszkaniu, często oczekiwania na klatce, aż ciocia założy aparat i otworzy mi drzwi od środka, ponieważ zapominała o mnie. Już wtedy dostałam tego czego chciałam i pracowałam w biurze. Przeprowadzka. Znajomi byli. Niewielu, lecz byli. I odchodzili. Ciąże, własne życie. Straciłam pracę, bo stałam się niewygodna. Nie godziłam się na wszystko. Wróciłam do domu na jakiś czas. Miesiąc w Irlandii Północnej. Już wtedy postanowiłam, że kiedyś wrócę na Wyspy. Lecz wtedy nie byłam na to gotowa. Powrót do Warszawy. Znów poszukiwania pracy. Wynajmowałam pokój, w którym nie było łóżka. Spałam na materacu, z którego każdej nocy schodziło powietrze. Budziłam się na podłodze ;) brak kasy na łóżko. W końcu kupiłam. Przywiozłam je z Ikei z koleżanką autobusem miejskim. 2 metrowy metalowy stelaż, zwinięty w rulon materac, w drugim rulonie zwinięte nakrycie. Same, autobusem. Komiczny widok :D 




Później było odchudzanie. 17kg w niecałe pół roku. Biorąc pod uwagę moją wiarę w siebie w tamtym okresie był to nie lada wyczyn. Kolejna przeprowadzka. I powrót po 3 tygodniach. Gość oszukał mnie i swoją byłą. Okazało się że nie płaci właścicielowi od jakiegoś czasu za mieszkanie. Dostałyśmy 2 dni na wyprowadzkę. By the way gdyby nie to zdarzenie nie poznałabym mojej obecnej przyjaciółki, prawdopodobnie nie byłoby mnie dziś tutaj, nie byłabym tą samą osobą. Trudno. Straciłam hajs, zyskałam przyjaźń. 

Jesienią 2012 założyłam tak wymarzony aparat na zęby. Śniłam o tym od bardzo dawna. Mój uśmiech był moim ogromnym kompleksem. Śmiałam się ukrywając zęby. Wprawiało mnie to w okropne zakłopotanie. Pewność siebie była malutka. Ale stało się, miałam druty. Wreszcie! Po kilku dniach od zadrutowania straciłam pracę. Czujecie? Wybuliłam hajs na aparat, kolejne koszty przede mną, a ja nie mam pracy. Spięłam się i znalazłam pracę w tydzień. Znów to czego chciałam. Porządna, ogólnopolska firma, nowiutkie biuro, wszystko git. Aaaa nie powiedziałam. W tym czasie, tzn odkąd wyjechałam do Warszawy nie byłam singlem. Teoretycznie miałam faceta. Lecz nie było go przy mnie w tych wszystkich fatalnych i fajnych momentach. Ważne? Ważne i nieważne. Przyzwyczaiłam się, że jestem sama, choć nie było mi łatwo. Wtedy balansowałam gdzieś na granicy realizmu i pesymizmu, więc zadawałam sobie pytania ‘dlaczego ja?!’ It’s funny I know :D Ten związek nie był dobry. Był fajny przez pierwsze pół roku.... To był czas kiedy mieliśmy 4 i pół roku stażu. Przerażające. Wyjechał do Anglii i nasze priorytety już całkowicie się rozjechały. Rozstaliśmy się. Zaraz po tym dostałam awans. To było coś wielkiego. Wtedy. Wkroczyłam w inny świat. Kontakt z ludźmi z wysokich stanowisk, z kluczowymi klientami. Wtedy to było dla mnie coś. Miałam swoje wyobrażenia o ludziach, którzy są ‘wysoko’. Myślałam, że są ogromni, że nie dorastam im do pięt. Dziś wiem, że to normalni ludzie, często tacy, którzy mieli krótszą drogę do tego swojego garniturowego stołka niż ja do swoich faktur. Myślałam, że to ludzie bez obaw, bezgranicznie i totalnie wierzący w siebie. Obserwacje to zweryfikowały. Z jednym z takich garniturowych ważniaków mam kontakt do dziś i szczerze mogę przyznać, że mam w nim przyjaciela. 

Co było po awansie? Ach, kolejna przeprowadzka. Tym razem by zamieszkać z moją wspomnianą już przyjaciółką. Uwolniłyśmy ją z chorego związku, dzięki któremu obie dostałyśmy sporą dawkę adrenaliny hehe Po kilku miesiącach Żanci odjebało. Wrócił były. Heh wrócił... Wróciło gadu gadu, nawet nie Skype, tylko gadu. Wróciłam do starego mieszkania. Myślałam, że straciłam przyjaźń. Ale przecież miałam miłość. Jakaż byłam naiwna. W porę się obudziłam. Kontakt z przyjaciółką wrócił. Prawdopodobnie gdyby nie moja wyprowadzka, ona nie poznałaby swojego męża i obie byłybyśmy teraz totalnie gdzie indziej. Niesamowite. Każdy, nawet najdrobniejszy szczegół prowadzi nas w inne miejsce. 

Były poszedł totalnie w odstawkę. Mój desperacki powrót i złudne nadzieje (z których tak na marginesie doskonale zdawałam sobie sprawę) trwał jakieś 3-4 miesiące, które spędziłam na bezustannym zastanawianiu się po co mi to. Dziś nie mam pojęcia co się z nim dzieje. Choć był w moim życiu ponad 4 lata, wyrządziliśmy sobie tyle krzywd, że nie chcemy nic o sobie wiedzieć. No i pojawiła się pasja. Pojawiła się siłka, o której już pisałam. Razem z siłką przyszła miłość. Poznałam siłę wspólnej pasji. Siłę motywacji. Siłę wsparcia. Siłę miłości. Budowało to moją siłę i pewność siebie. Budowało mnie przed tym co czekało mnie później. 

I skończyło się tak szybko jak się zaczęło. Wiem, że nie mogło trwać wiecznie. Właściwie patrząc na to z perspektywy czasu widzę, że łączyła nas tylko pasja. Ale wtedy było mi to potrzebne. Właśnie to. Wiem, że było po to, by mi pokazać, że warto marzyć, warto stawiać sobie cele, warto ustanawiać standardy, warto wierzyć we własne siły. Był to test przed większymi wyzwaniami. Więc zostawiłam pracę. Niejeden mówił, że oszalałam. Rzucam pracę w Warszawie, nie za najniższą stawkę, na ciepłym fotelu, przy nowym kompie, w klimatyzowanym biurze, na umowę o pracę. Po co? Po to by pracować gdzieś jako zwykły robotnik w kraju oddalonym o ponad tysiąc kilometrów? Inna kultura, inni ludzie, język. Mnóstwo barier. I tylko jedna bliska osoba przy mnie, której życie jest jeszcze bardziej pogmatwane.


Tylko garstka widzi w tym mnie. Widzi w tym środek do celu. Widzi w tym moją potrzebę sprawdzenia się, wyzwań, ambicji i aspiracji. I tak najważniejsze jest to co widzę ja. A odkąd zostawiłam ursynowski kurwidołek widziałam wszystko różnie. Miotały mną ambiwalentne uczucia. Zero ładu, zero rytmu, który tak bardzo cenię. 

Był czas, że ciężko było mi się przyznać do słabości. Uważałam, że jako osoba praktykująca wszechobecne szczęście, pozytywna, pełna entuzjazmu i rozsiewająca pozytywną energię wokół nie mam prawa do słabości. Że nie mogę pokazać tym dwóm osóbkom, które dopiero wchodzą na drogę do własnego szczęścia, poszukiwania prawdy, że ich mentor jest słaby. Tak, najbardziej bałam się o te dwie młode główki. Jak bardzo się myliłam. Poprzedniego posta nie wrzuciłam tutaj, wysłałam go właśnie im. I wiecie co się stało? W ich oczach jestem jeszcze większa. I otworzyło oczy mi. Na prawdę jaką są te słowa 



Nie jaram się tym, że jestem kimś z oczach innych. Najbardziej cieszy mnie to, że chcą się uczyć. Jestem podekscytowana, że tak wcześnie rozpoczęły podróż. I jestem z nich ogromnie dumna. Ale jeszcze bardziej się cieszę z tego, że ja mogę się uczyć od nich. Oczywiście przeszłam więcej, lecz to nie oznacza, że ktoś młodszy, mniej doświadczony nie może wnieść bardzo ważnych wartości do mojego życia. 

W ciągu ostatnich dni doświadczyłam jeszcze jednej bardzo pozytywnej rzeczy. Ktoś kogo podziwiam, ktoś kto jest mi nauczycielem, ktoś dzięki komu tak naprawdę pomysł bloga urzeczywistnił się, ktoś niesamowicie mądry i otwarty postawił mnie na nogi. Albo raczej przywołał do porządku :D Kilka zdań wystarczyło, bym otworzyła oczy na to co się dzieje. Bym przypomniała sobie, że zaszłam tak daleko i to że zajdę jeszcze dalej. 

Te dwie sytuacje uświadomiły mi bardzo mocno, że nie idę sama. Że są ludzie, którzy mi kibicują z całych sił. Dla których jestem inspiracją, mimo wielu różnic. 


Co chcę przez to przekazać? Trzy rzeczy. 

Po pierwsze, żebyście się Robaczki nie poddawali. Żebyście zawsze pamiętali, że nie jesteście sami. Że jesteście ważni dla innych nawet jeśli nie zdajecie sobie z tego sprawy. Żebyście czerpali motywację z własnego życia. 


Po drugie, żebyście nigdy nie rezygnowali z przyjaźni. Przyjaźń jest jedną z najważniejszych cnót.

I po trzecie, żebyście pamiętali, że nikt nie jest z żelaza. Że każdy ma gorsze dni. I że jeżeli życie, Bóg, Zeus czy cokolwiek w co wierzycie zamknie Wam jedne drzwi, otworzy przed Wami 100 innych. 

Tyle na dziś. Dziękuję, że dotrwaliście do końca moich wypocin :D 



PS. Dedykuję tego posta Myśliwemu z łódzkiego. Dzięki!

sobota, 1 sierpnia 2015

Miłość

Zanim zaczniecie czytać, gorąco proszę, odpalcie Bruno.


W dzisiejszych czasach rządzonych przez pieniądz, chęć władzy, zazdrość, hipokryzję i bylejakość tkwimy w związkach , które dają nam złudne poczucie spełnienia. Jesteśmy bylejacy i w takie związki się wplątujemy. Bez pasji, bez polotu, bez oddania, lub z oddaniem jednej strony, bez elementu zaskoczenia nawet po kilku latach. Pewnie ktoś powie 'OK, ale taka jest kolej rzeczy. Euforia jest na początku, później już przyzwyczajenie'. Ponieważ na wszystko patrzę z innej strony, miłość też mi zaprząta myśli. Trochę już przeżyłam, trochę widziałam, co nieco wiem. I widzę, że ludzie nie wyznaczają sobie standardów. Nie znają siebie samych i nie potrafią jasno powiedzieć kogo chcieliby mieć w swoim życiu. Zazwyczaj wszystko sprowadza się do seksu. Faceci nie szanują kobiet, kobiety nie szanują siebie i facetów. Wszystko jest powierzchowne, nijakie, nie ma żadnej głębi, pasji. 'Partnerzy' się nie znają, nie wiedzą o czym marzy to drugie, nie znają przyjaciół, rodzin. Nadużywają słowa 'kocham', nadużywają wyznań miłości, krzywdzą, nie zdając sobie z tego sprawy. Nie wiedzą, że kiedy decydują się na związek przejmują pewną część odpowiedzialności za tą drugą osobę na siebie. Nie umieją rozmawiać, mówić otwarcie o swoich uczuciach, potrzebach, obawach, troskach, boją się odrzucenia. 


Rozmawiałam ze znajomą. Żali mi się któryś raz z kolei, jak jej źle w związku. Pytam dlaczego więc się nie rozstaną. I dostaję standardową odpowiedź 'No ale już tyle lat z nim jestem. A co jeśli nie znajdę nikogo? Nie chcę być sama'. Ludzie wolą tkwić w toksycznych związkach, w nieszczęściu, niż poświęcić coś co nie jest dla nich dobre dla czegoś wyjątkowego. Cóż, przyznaję, sama tkwiłam w takim związku. 5 lat. Czy żałuję? Nie. Ponieważ to była ogromna lekcja dla mnie. Dużo dowiedziałam się o sobie, o związkach, o przynależności, o szczęściu, o relacjach. Teraz wiem czego chcę, wiem kogo chcę i nie zadowolę się kimkolwiek. Wiem też, że jestem nazywana panną wybredną, słyszałam komentarze, że ideały nie istnieją, i w końcu że zostanę starą panną. Nikt nie jest idealny, doskonale to wiem. Chodzi jednak o to, by zachować swoje standardy. Czy mam poświęcić to o czym marzę tylko ze względu na strach przed samotnością? No way! Tutaj jeszcze wchodzi w grę coś takiego jak nastawienie, jak wizja. 
Opowiem Wam historię.
Znam dziewczynę, mniej więcej w moim wieku. Długodystansowa singielka. Była nawet podobna do mnie. Nie lubiła bylejakości. Zlewała każdego faceta po pierwszym spotkaniu. Miała bardzo wygórowane wymagania. Dużo marzyła. Miała również swoją wizję tego wymarzonego. Nie wyczekiwała, nie pytała ciągle losu kiedy on nadejdzie. I spotkała go. Nie idealizowała. Miał wszystkie cechy, o których marzyła. Ponieważ marzyła bardzo dokładnie, spełniła się również cała wizja otoczki, jak to gdzie mieszkał, jak kwestie rodzinne. Była najszczęśliwszą kobietą na świecie. Dostała to czego pragnęła.


Jest doskonałym przykładem na to, że możemy sobie coś wyśnić. Że opowieści o księciu z bajki to nie brednie. Więc jeśli marzycie o miłości, prawdziwej miłości, miłości z kimś, kto będzie waszym wyśnionym czy wyśnioną, nie decydujcie się na związki, na cokolwiek, na nijakość po to tylko by nie być samotnym. Nie rezygnujcie z siebie dla kogoś. Z własnych marzeń. Bo jeśli on lub ona tego oczekuje to znaczy, że nie jest Was wart.
Osobiście uważam, że lepiej tęsknić za kimś kto się pojawi, niż za kimś kto jest obok.




poniedziałek, 27 lipca 2015

Smutek

Długo myślałam, że jako osoba pozytywna, optymistyczna, nie wypada mi smucić się i płakać. Że smutek nie jest zarezerwowany dla ludzi szczęśliwych. Błędnie podchodziłam do pojęcia smutku. Uważałam smutek za coś destrukcyjnego, negatywnego, przytłaczającego. Coś czego muszę się wyżec, jeśli chcę być pozytywna.
Ale smutek to coś więcej niż przygnębienie. Smutek jest autentyczny. Smutek jest tylko mój. Zależy tylko od mnie. Mogę go przytłumić spotykając się ze znajomymi, chodząc do kina, robiąc wszystko, by go nie dostrzegać.
Smutek jest dużo silniejszym uczuciem niż szczęście. Dlaczego? Zazwyczaj poczucie szczęścia wypływa z zewnątrz. Jest zależne od pieniędzy, od związków, od sytuacji, od rzeczy. Od czegoś lub kogoś. Od zewnątrz. Jesteśmy szczęśliwi z powodu przyjaciółki, przyjaciela, ale oni są odrębnymi istnieniami.


To wydarzenie bardzo doniosłe, bardzo moje. Otwiera mi możliwość spojrzenia głębiej we mnie, w moją samotność. Mogę się zasłaniać, przytłaczać, uciekać od niego. Mogę się łudzić, że nie jestem samotna. Przekonywać się, że nie jestem smutna. Ale wcześniej czy później iluzja odchodzi. A smutek zostaje.
W takim razie co zrobić, by wykorzystać smutek? Nie odsuwać się od niego. Usiąść w ciszy i być z nim. A łzy? Łzy są dobre. Łzy oczyszczają. Sprawiają, że jesteśmy lżejsi.
Ważne jest by odróżnić akceptację smutku od użalania się nad sobą. Nie chodzi o to, by usiąść, płakać i powtarzać sobie: 'O Boże jaka jestem biedna, bo to bo tamto'. Chodzi o to, by zaakceptować tymczasowy smutek, zastanowić się nad jego genezą, porozmawiać z nim. Nie traktować go jak wroga, a jak sprzymierzeńca. Ponieważ Wasz smutek jest Wasz.


niedziela, 26 lipca 2015

Blog

Gdzie bym była gdybym tylko marzyła, nie spełniając swoich marzeń?
Gdzie bym była, gdybym tylko czekała, nie działając?
Kim bym była, gdybym nie działała według nowych zasad? 
Z decyzją o pisaniu bloga oswajałam się długo. Mimo, iż jestem spontaniczna, podejmowanie decyzji nie zajmuje mi dużo czasu, to pomysł na bloga dojrzewał kilka miesięcy. Kto będzie chciał to czytać? Czy mogę kogoś zainspirować? Czy do kogoś dotrą moje słowa? Ale czy to jest ważne? Nie. Ważne jest to, że marzę o pisaniu. Że kiedyś, dawno temu narodziło się marzenie o zostaniu pisarką. Narodziło się i schowało głęboko w podświadomości. Przyszedł czas, by do tego wrócić, by je realizować. Dla siebie. Dla własnego spełnienia. Po to, by się przekonać czy umiem to robić i czy mi się spodoba. Po to, by za kilka miesięcy, lat, wrócić do tego miejsca i zastanowić się jak się zmieniłam. By udokumentować mój proces przemiany.
Niesamowite jest to, że mam odwagę by żyć, by działać, by zdobywać, a blog mnie przerastał.
Dlaczego skoro prowadzę już na fb stronę o tematyce sportowo - motywacyjnej. Piszę od jakiegoś czasu, jednak fb to nie blog. Inna grupa odbiorców, inne cele. Blog to coś więcej. Dla mnie. To początek większego wyzwania.
Ale jestem. Maszyna ruszyła! Wciąż szukam. Wciąż chcę coś robić. Coś nowego. Coś innego. Coś twórczego. 



sobota, 25 lipca 2015

Problem


Kiedy życie rzuca nam pod nogi kłody, kiedy wpadamy w problemy, czujemy się przygnębieni, zestresowani, często swoją frustrację próbujemy przelać na najbliższych, ranimy ich, przez co ranimy siebie. Tkwimy w błędnym kole, które nie pozwala nam znaleźć rozwiązania. Zrzucamy odpowiedzialność na kogoś innego. Problem traktujemy jak coś złego, destrukcyjnego. Dlaczego nie spojrzeć na to zupełnie z innej strony? Dlaczego nie traktować problemu jak wyzwania, które pozwoli nam się rozwinąć, zdobyć doświadczenia? Może to być swojego rodzaju misja. Uważamy się za ludzi dorosłych, odpowiedzialnych, mamy rodziny i twierdzimy, że jesteśmy zbyt starzy na podchodzenie do życia z radością. Nie chcemy dostrzec pozytywów w trudnych sytuacjach. Wolimy użalać się nad własnym losem. Myślimy, że zwrócimy przez to czyjąś uwagę na siebie, że poczujemy się ważni. Tymczasem ci inni mają swoje problemy, w których się zagłębiają. Skoro życie jest jedno i dzień dzisiejszy już się nie powtórzy dlaczego by nie zacząć się nim bawić? Nie chodzi o to by problem zbyć. Chodzi o to, by spojrzeć na niego jak na wyzwanie, misję do wykonania. Reguły w tej grze ustala Życie. Daje nam do wylosowania karty z zadaniami. Nie bierze ich znikąd, ponieważ sami decydujemy o tym gdzie jesteśmy i kim jesteśmy. Życie nas zna. Lepiej niż my sami siebie. A naszym zadaniem jest tylko podjąć wzywanie. Nie ukarze nas za złe rozwiązanie. Nie ma złych rozwiązań. Ono po prostu przetasuje karty i kolejnym razem da nam do wylosowania odpowiednie. Skoro już żyjemy to dlaczego nie pobawić się z nim? Dlaczego nie rzucić Jemu wyzwania? Powiedzmy 'Dobra Życie, skoro jesteś takie sprytne to ja Ci pokażę na co mnie stać. Dam Ci zagwozdkę. Ciekawe jak Ty się zachowasz przy następnym rozdaniu'. I wtedy będziemy czekać na kolejny ruch. Życie i tak rzuci nam karty, to jest nieuniknione. Ono chciało byśmy zaczęli w to grać. Przyszliśmy na świat dzięki niezwykłej mocy. I ta moc została nam oddana. Pytanie tylko czy chcemy grać by wygrać czy grać by przeżyć.

Wybór należy do nas, so let the game begin!